piątek, 15 października 2021

Jesienny rejs (2021 r.) po wodach Kvarneru, czyli Chorwacja to nie Mazury

Po 14 godzinach jazdy samochodem docieramy do największej chyba mariny na Adriatyku (1200 miejsc postojowych) czyli Mariny Dalmacja w Sukosanie. Na autostradę wjechaliśmy w Koninie, a zjechaliśmy z niej kilka kilometrów od Sukosanu. A pamiętam (oj, pamiętam) czasy, gdy dojazd trwał koszmarnie długo i trzeba było przekroczyć aż cztery granice, a wiele kilometrów pokonywać normalnymi, zatłoczonymi drogami.  


Marina w Sukosanie robi niesamowite wrażenie. Wiele lat temu był to port startu mojego pierwszego samodzielnego rejsu.


No i zaczyna się najgorsza część każdego rejsu, czyli przejmowanie jachtu. Szklanek już od dawna nie liczymy, ale szelki asekuracyjne, odbijacze itp. policzyć trzeba. No a później lista słynnych pytań do bosmana: a gdzie jest red handle do przełączania zbiorników z wodą, a gdzie znajduje się główny bezpiecznik, jak przełączyć głośniki na dek itp., itd.

 


Prognozy meteo dobre, więc ruszamy na NW na wody Kvarneru. Cel pierwszy - wyspa Olib. Ktoś był na Olibie?

 

Ponieważ mini-port wysepki nam się nie spodobał, stajemy na boi w sympatycznej zatoczce Sv. Nikola. Wieczorem od północy mija nas z osiem burz. Dziewiąta - niestety - nas dopada. Całe szczęście szkwał przedburzowy trwa może z dziesięć minut i nie jest zbyt silny. Ale pytanie w jakim stanie jest lina łącząca naszą boję z betonową kotwicą zawsze wpada do głowy. Jakoś wytrzymała...


Jajecznica (po chorwacku kajgana) najklasyczniejsze żeglarskie śniadanie na kotwicowisku (fot. Robert). Nigdzie tak nie smakuje...


 Przed nami charakterystyczne wieże miasteczka Rab, stolicy wyspy Rab. 


Malowniczo położona, niewielka i nietania marina ACI Rab.

 


Bez problemów znajdujemy miejsce w marinie. Wieczorem spacer zwieńczony pierwszą kolacją w miejscowej konobie. Cieplutko, nie ma tłoku, super.

 


10 mil z Rabu do Supertarskiej Dragi pokonujemy w ładnych kilka godzin. Jest "w mordę" i rozwiewa się do "sztywnej szóstki". Kto lubi żeglarstwo morskie czeka na taką halsówkę. Dodatkową atrakcją jest kilka innych jachtów, które mają taki plan jak my. Znaczy się - regaty.

 


Po południu lądujemy w zacisznej marinie Supertarska Draga na wyspie Rab. W marinie sporo niemieckich rezydentów mieszkających na jachtach motorowych. Atmosfera sielska. Na każdym jachcie doniczki z roślinkami i jakieś zwierzę. Na jednym kobieta robi skarpety na drutach, na innym małżeństwo gra w karty. Żyć nie umierać. 

 


Z uporem godnym lepszej sprawy cały czas pracuję nad moim chorwackim. "Dobar dan, weliko, toczeno, Karlowaczko, molim". A pani z baru zrozumiała :)


Nie ma wiatru, więc na katarynie płyniemy na wyspę Krk skutecznie celując w plażę Stara Baska. Będziemy się opalać i... kąpać. W końcu jesteśmy na wczasach.


Jako się rzekło płyniemy (mniejszą jednostką) z Gosią na plażę.


Jurek, wytrawny pływak, woli pokręcić się w pobliżu jachtu. Głębokość około 7 metrów i oczywiście znakomicie widać dno. Z opuszczonego pokładu kąpielowego łatwo dostać się do wody i z niej wyjść.


Przed nami duża (900 miejsc postojowych) marina Punat na wyspie Krk.


W locji piszą, że tor podejściowy do mariny Punat w czasie bora lub jugo może być nie do przebycia. I cóż to właściwie znaczy? Kiedy powolutku wchodzimy w zatokę w pewnym momencie echosonda wskazuje 20 centymetrów wody pod kilem, czyli mniej niż stopę. Uff!


W marinie Punat czuć dyskretny smrodek burżuazji. Duża jej część wydzielona jest dla najbogatszych rezydentów i ich luksusowych, głównie motorowych, jachtów. "Ci'" rezydenci mają nawet swoje, specjalne, strefy w ogromnym i nowoczesnym kompleksie sanitarnym. Na parkingu stoi wiele bardzo luksusowych samochodów.


Nawet "tualety" w marinie robią wrażenie. Ktoś pozwolił poszaleć architektom wnętrz i nie oszczędzał. Nasze panie wróciły spod prysznica wyraźnie podekscytowane. Okazało się, że kabiny prysznicowe wyposażone są w ogromne (od ziemi do sufitu) okna, za którymi znajduje się tylko jakiś wysoce podejrzany murek.


A propos tualet... To wejście do pomieszczenia z prysznicem dla... psów. My - tubylcy z mariny Pątnów możemy tylko pokiwać z politowaniem (i zazdrością) głową.


Kto nie lubi kotów niech lepiej nie wybiera się do Chorwacji (Grecji, Włoch, Czarnogóry itd.). Są wszędzie. Ten zawodnik spokojnie spał na stojąco-siedząco we wnęce bankomatu na jednej z uliczek miasteczka Krk - stolicy wyspy Krk. 


Ze względu na zapowiadane sztormowe jugo musimy zmienić plany i zrezygnować z opłynięcia wyspy Krk. Jedziemy więc na SW i stajemy na boi w uroczej zatoce Kolorat na wyspie Cres. Nieoceniony Karl-H. Bestandig, autor kultowej locji Chorwacji pisze o zatoce Kolorat tak: "Wieczorami można tu obserwować jelenie". No jasne! Jelenie. I co jeszcze?


Kuchnia chorwacka kuchnią chorwacką, ale bywa, że słoiki przywiezione z Polski bardzo się przydają. Szczególnie w sytuacji, gdy najbliższa kanajpa znajduje się wiele kilometrów od miejsca postoju jachtu. 


Rano budzi nas krzyk Ani: jeleń, jeleń. No i rzeczywiście jest jeleń, a właściwie młody jelonek, czyli - chyba - koziołek. Gdzie jest? Proszę zerknąć na zdjęcie poniżej.


Ania to ma sokole oko. Ale czemu skubaniec odwrócił się do nas ostentacyjnie tyłem?

 


Silnik Volvo-Penta ma bardzo dobrą renomę, ale czasami trzeba jednak zajrzeć do jego komory i sprawdzić czy wszystko jest OK.Robert codziennie przekonuje się o tym, że żeglarstwo to wieczna robota.


Kolejny przystanek to niewielka, dyskretna, marina ACI Simuni na wyspie Pag. W malutkiej miejscowości panuje niezwykła cisza i spokój. Cudnie. 


Marina i "miasto" Simuni w całej okazałości.


To widok z tarasu jednej z niewielu konob w Simuni. Popijamy odpowiednio schłodzoną Grasevinę i patrzymy jak kucharz kładzie wybrane przez nas ryby na grillu. Zapachy niebywałe.


"Riblja plata" z grilla dla dwóch osób: okoń morski (brancin), dorada (orada), krewetki (skampi), kalmary (lignje), małże (dadnje) i ziemniaki. Palce lizać!

Następnego dnia lądujemy w fantastycznie położonej i zacisznej marinie Veli Rat na wyspie Dugi Otok.

Veli Rat, czyż nie pięknie? Kilka domów, kilka knajpek, w zatoce Cuna kotwicowisko. Żyć nie umierać.


W czasie żeglugi pomiędzy wyspami Molat i Zverinac za rufą naszego jachtu pojawiła się taka "rybka". Płynęła kilkanaście sekund, odwracała się na bok i znikała. Po minucie, dwóch, wracała. Takie wizyty powtórzyły się ze trzy, cztery, razy. "Rybka" miała z 1,5 metra, a może więcej, długości, potężny ogon i boczne płetwy. Co to było? Nie tuńczyk, nie delfin, więc chyba... (tak, tak) rekin.

 



Mozolnie halsując uciekamy przez rozwiewającym się jugo. Ostatnie mile musimy pokonać na silniku. Całe szczęście, że z Zadaru do Sukosanu jest niedaleko.




W marinie Sukosan wieje jugo z siłą 7 B, więc jedziemy na wycieczkę do Zadaru.

 


Bora - specjalność Chorwacji to katabatyczny wiatr z N i NE spadający z Gór Dynarskich. Na zdjęciu pasmo górskie Welebit. W Kanale Welebickim (i nie tylko) potrafi wiać z siłą huraganu. (fot. Robert).


Wejście na zadarską starówkę przez Bramę Lądową ozdobioną symbolem Wenecji - Lwem Świętego Marka.


Zwracający uwagę cylindrycznym kształtem kościół pod wezwaniem świętego Donata.

Morskie Organy to chyba najbardziej nietypowa atrakcja Zadaru. Na umieszczonych w marmurowych schodach piszczałkach grają fale morskie.



Tak zachęcającego wejścia do knajpki po prostu nie sposób ominąć. Zadar. (fot. Robert)


Jugo odpuściło płyniemy do pobliskiego Biogradu i cumujemy w marinie Kornati.


A może na stare lata zamieszkać gdzieś w okolicy?


Chorwaccy meteorolodzy tym razem straszą wiejącą z NE borą. W ostatniej chwili chowamy się w Sukosanie. 


Radzi nieradzi wsiadamy w samochody i jedziemy na wycieczkę do Szibeniku. Przepływałem koło tego miasta kilkukrotnie płynąc do Skradinu, ale nigdy w nim nie byłem.


Najbardziej znany zabytek Szibeniku - piękna katedra św. Jakuba.


Zgodnie z wieloletnią tradycją zaglądam do miejscowej księgarni. Ruch jak u nas, znaczy się umiarkowany :)



W Sukosanie przyglądamy się uważnie tym, którzy zignorowali ostrzeżenia
Croatian Meteorological and Hydrological Service (DHMZ). 


Po południu wizyta pana nurka i bosmana. Czas zdać jacht i szykować się do powrotu do domu. 



Bora nie odpuszcza i wieje coraz silniej. Rano dowiemy się, że z jej powodu zamknięto autostradę i przez kilka godzin będziemy musieli objeżdżać pasmo górskie Welebit.


A to pożegnalna prognoza pogody. W Kanale Welebickim bora ma wiać z prędkością powyżej 95 knotów, a więc daleko poza skalą Beauforta. Chorwacja to z całą pewnością nie Mazury i lepiej o tym dobrze pamiętać.

środa, 4 sierpnia 2021

"Warszawską Nike" do Sztokholmu i z powrotem. Lipiec 2021 r.

Zapiski z wyprawy

    18 lipca, w niedzielę, na przystani żeglarskiej w Gdyni przy szkunerze sztakslowym Conrad 46 "Warszawska Nike" spotkało się 12 osób: 3 kobiety i 9 mężczyzn. Ośmioro żeglarzy to osoby niepełnosprawne. Projekt, w którym wezmą udział został zorganizowany przez Klub Sportowy Niepełnosprawnych START w Warszawie, a nazywa się: "Żeglarskie warsztaty morskie". Przedsięwzięcie w znacznej części finansowane jest przez PFRON. W tym zacnym gronie znaleźliśmy się także my: ja i Wojtek - żeglarze reprezentujący klub KWB "Konin".

    Załogę stanowi dwóch kapitanów jachtowych, troje jachtowych sterników morskich i siedmioro żeglarzy. Ekipa mocna, ale - jak wiadomo - nie patenty żeglują tylko ludzie. Plan też niezwykle ambitny - przez dwa tygodnie dopłynąć do Sztokholmu i wrócić. Stolica Szwecji w linii prostej jest odległa o 300 mil morskich od Gdyni, a trzeba jeszcze opłynąć Gotlandię i cały dzień poświęcić na pokonanie Archipelagu Sztokholmskiego...  


"Warszawska Nike" gotowa do startu w niedzielną noc 18 lipca 2021 r. (fot. Wojtek P.)

 
 
 
Po dość ciężkiej dla niektórych z nas nocy, żeglujemy dziarsko pod pełnymi żaglami, korzystając ze sprzyjającego wiatru. Oby tak dalej. Mile uciekają jedna za drugą, a po obfitym śniadaniu nawet ci, którzy w nocy nie mieli coś apetytu, wyraźnie odzyskują humor.
 

 

 "Warszawska Nike" na obu burtach dumnie nosi baner organizatora rejsu.
 

 Nocna żegluga na Bałtyku to przeżycie niepowtarzalne, wręcz mistyczne. Uwielbiam. 
(fot. Paulina R.)

 
Na wysokości Visby widzieliśmy coś co wyglądało na zorzę polarną, a w Sztokholmie prawdziwa, ciemna noc właściwie nie zapadała. (fot. Paulina R.)



Moje "biuro" czyli kącik nawigacyjny. Problem w tym, że strasznie ciężko się tam dopchać. Ciągle zajmują fotel i piszą, piszą, piszą. A najgorsza jest Barbara! Nie tylko pisze, ale jeszcze skrupulatnie sprawdza zapiski innych w dzienniku pokładowym. A to ciśnienie powietrza nie takie, a to stan morza nieadekwatny, itp., itd. Istny koszmar z tą papierologią.


Po pięciu dobach żeglugi non stop decydujemy się na nocne wejście do nieznanego mi portu i mariny w Nynashamn, która znajduje się już w obrębie Archipelagu Sztokholmskiego. Musimy się wreszcie wykąpać i napełnić zbiorniki "Warszawskiej Nike" wodą. Wejście - oględnie pisząc - było "very exciting". Po raz pierwszy w życiu spotkałem marinę w obrębie której znajdowały się znaki kardynalne oznaczające skalistą mielochę. A wcześniej też było "ciekawie". Znikające światło sektorowe latarni Orngrund, nieoświetlone dwa "grube Ruski" na lewej i migająca złowieszczo "Francuzka" na prawej burcie.
 
 

 
Z zapisanego śladu GPS wynika, że poszło jak po sznurku. No prawie jak po sznurku. Najważniejsze, że stoimy i czekamy (jeszcze trzy godziny do ósmej rano) na uroczyste, otwarcie pryszniców. Będzie się działo. Znaczy się pod prysznicami. W takich sytuacjach najzwyczajniejsze sprawy stają się niezwykłymi przyjemnościami i wakacyjnymi atrakcjami. Proste?
 
 

Stoimy w Nynashamn. Życie jest takie piękne po... kąpieli.
 


W blasku słońca "kardynalne zmory" nocy wyglądają zupełnie niewinnie, choć nadal są bardzo blisko wejścia do mariny. Jemy śniadanie i wjeżdżamy w szwedzkie szkiery. Trawestując Stachurę: Lato, jesień, zima, wiosna do Sztokholmu droga prosta. Prosta?
 
 
 
 

Archipelag Sztokholmski to 24 tysięcy wysp, wysepek i wystających z wody skał. Jest gdzie nawigować i łatwo się ze szczętem zagubić.



Krzysztof vel Alvaro czujnie wypatruje zagrożeń nawigacyjnych zadając przy okazji dziesiątki pytań uszczegóławiających. Chłop jest z natury niezwykle dociekliwy.


A na wyspach i wysepkach tysiące domków, domów i prawdziwych rezydencji. Malutkie domki wyglądające jak bracia-bliźniacy dużych domów to sauny. Siedzi sobie taki Szwed w saunie i gapi się na wodę. A co! Przy wielu posiadłościach widać duże maszty flagowe. Jak wyjaśnił nam pracujący w Sztokholmie polski lekarz to widomy znak, że Szwed jest zadowolony ze swojego państwa i swojego życia. Nie wszędzie jednak były flagi. Zdaje się, że nie wszyscy Szwedzi są tak bardzo zadowoleni...


Tu na przykład domy niczego sobie, a flag jakoś nie widać. Znaczy się właściciele niezadowoleni ze swojego statusu. A może to dacze emigrantów?



A tutaj dwie motorówki zawieszone nad wodą na specjalnych podnośnikach hydraulicznych, żeby się niepotrzebnie nie moczyły, dwie sauny i dwa maszty flagowe. Czyli za drzewami kryją się rezydencje zadowolonych z życia Szwedów.


Po całym dniu żeglugi zbliżamy się wreszcie do strategicznego celu wyprawy - stolicy Szwecji.


 


 
 
 Przepływamy pod mostem. W przypadku jachtu żaglowego to zawsze ekscytujące wydarzenie. Przejdzie, nie przejdzie, przejdzie, nie... (film Ani A.)
 

Nareszcie upragniony Sztokholm zwany też Wenecją Północy. Udaje nam się jakimś cudownym cudem znaleźć miejsce long side w marinie Vasahamnen tuż obok głównego celu naszej wizyty w stolicy Szwecji, czyli Vasamuseet - Muzeum Okrętu "Vasa". Tego muzeum żaden szanujący się żeglarz nie może nie zwiedzić.
 

 
Po porannych ablucjach i bardzo, bardzo luksusowym śniadaniu maszerujemy w kierunku znajdującego się nieopodal mariny Muzeum Okrętu "Vasa".
 

 
 
Po drodze mijamy Muzeum Wraków, Muzeum Wikingów i .... 
 

Tak, tak, Muzeum Alkoholu. Jak napisał autor jednego z przewodników turystycznych: "Muzeum zaprasza do pasjonującej wędrówki zakamarkami duszy Szwedów i ich burzliwych relacji z alkoholem". Jak ktoś lubi muzea nie będzie się nudził. Ja muzeów jakoś nie lubię. Obrzydziły mi je skutecznie chyba szkolne wycieczki.
 

Co ciekawe z muzeum ludzie wychodzili z jakimiś drinkami w rękach (degustacja ?) i napotykali taką tabliczkę.A co jakby ktoś wyszedł ze swoim drinkiem poza wskazany teren?
 

Wracajmy jednak do muzeum dla żeglarzy. Na zdjęciu widać model "Vasy" na tle oryginału. Z tym okrętem jest związana zupełnie niesamowita historia. Idee fixe króla Szwecji Gustawa II Adolfa zwanego nie bez kozery "Lwem Północy" było pełne panowanie nad Bałtykiem i chronienie swego kraju przed zagrożeniem ze strony Polski i (upraszczając sprawę) Niemiec. W 1625 roku zamówił cztery nowe, najpotężniejsze na świecie, okręty wojenne. 10 sierpnia 1628 roku pierwszy z nich galeon "Vasa" wyruszył w dziewiczy rejs obserwowany przez króla, dworaków i liczne rzesze mieszkańców Sztokholmu. Po przepłynięciu około mili i postawieniu kilku małych żagli okręt gwałtownie przechylił się na lewą burtę, nabrał wody przez furty działowe i... zatonął. Wygląda na to, że - jakbyśmy prosto po żeglarsku powiedzieli - środek wyporu "Vasy" znajdował się ewidentnie poniżej jego środka ciężkości. Ktoś (konstruktor, budowniczy) dał ewidentnie ciała i bardzo zdenerwował "Lwa Północy". Istnieje także dość intrygująca teoria o destrukcyjnym wpływie Polaków na katastrofę galeonu. I przy tej teorii pozostańmy :)
 

 (fot. Basia L.)

W 1956 roku wrak, który spoczywał na głębokości 32 metrów został odnaleziony przez archeologa-amatora. W 1961 Szwedzi wydobyli okręt na powierzchnię. Okazało się, że jest w stanie wprost idealnym. Prezentowany w muzeum okręt w 98 procentach jest oryginalny. 
 

"Vasa" był okrętem monumentalnym. Kadłub wykonano ze szlachetnego czarnego dębu. Z bukszprytem miał prawie 70 metrów długości i 12 metrów szerokości. Wysokość kadłuba na rufie wynosiła prawie 20 metrów, a wysokość grotmasztu prawie 30 metrów. Te dane robią wrażenie.
 


 
 Wiele wysiłku włożono w przyozdobienie okrętu. (fot. Basia L.)
 
 
Cały kadłub wraz z rzeźbami mienił się kolorami. "Lew Północy" miał prawo się wściec, jak takie cacuszko poszło na jego oczach pod wodę. 
 

 

 
A tak wyglądał przekrój kadłuba. Cztery pokłady. Dwa górne z 48 działami. Na okręcie było miejsce dla 145 marynarzy i 300 żołnierzy piechoty morskiej. Na samym dnie widać balast z kamieni. Na środku i na dnie okrętowy kambuz. Miejmy nadzieję, że w dziewiczym rejsie kambuźnicy nie zajmowali się swoją szlachetną robotą.
 

Po opuszczeniu muzeum pijemy marną szwedzką kawę i jemy świetne szwedzkie lody. Najwyższy czas na spacer po Sztokholmie. Wbrew obawom i pohukiwaniom prawicowych publicystów nie zauważyłem, żeby w centrum Sztokholmu zastraszeni Szwedzi przemykali się chyłkiem pomiędzy hordami rozwydrzonych emigrantów.
 


Stortorget - najstarszy plac Sztokholmu. Tu odbywają się słynne jarmarki bożonarodzeniowe.
 

Siedziba Akademii Szwedzkiej, której członkowie przyznają między innym Literacką Nagrodę Nobla.
 

 Wejście do zamku królewskiego.
 

 Gdzie ta Paulina błąkała się po nocy w Sztokholmie? (fot. Paulina R.)


 
Po królewskim, przygotowanym na jachcie, bo ceny w miejscowych knajpach budzą grozę, obiedzie, zaglądamy z Rafałem na koncert odbywający się tuż obok naszej przystani.
 

Następnego dnia rano ruszamy w drogę powrotną. Na prawej burcie (w Nacka) niesamowita fontanna o nazwie : "Bóg, nasz Ojciec, na tęczy". Żegnaj nam dostojny, stary porcie...  
(fot. Ania A.)
 
 

 I znowu w szkierach....
 
 
Są miejsca, gdzie dwa jachty z ledwością się mijają.
 


 Ale są też takie obszary, gdzie spokojnie można płynąć na żaglach.
 
 
 
 
Jedni żeglują i nawigują w labiryncie Archipelagu Sztokholmskiego, inni lyrają w kambuzie. Moja specjalność (zasługa wieloletnich wysiłków edukacyjnych żony) salada mista przed dodaniem sałaty lodowej.
 
 
 
 
 
A to wersja ostateczna tuż przed podaniem na stół. Miseczka na przodzie inna, kapitańska, czyli z ogórkiem wyjątkowo obranym ze skórki. Ci kapitanowie... Zawsze szpring jest o pięć centymetrów za długi, albo...za krótki. 



 
 
Pod wieczór udaje nam się wyjść ze szkierów na otwarte morze. Znowu mamy szczęście, bo za latarnią o wdzięcznej nazwie Gunnarsstearna czeka na nas dobry (sztywne 5 B), korzystny wiatr. Stawiamy wszystko co mamy (genua, grotsztaksel, grot) i  jedziemy żwawo w kierunku Gotlandii.
 
 
W tak zwanych wolnych chwilach, których właściwie nie ma, w mesie odbywa się  teoretyczne szkolenie żeglarskie z nawigacji. GPSy GPSami, a papierowa mapa oraz mędrca szkiełko i oko cały czas są ważne jeśli nie najważniejsze.



Między posiłkami i szkoleniem w mesie kwitnie życie kulturalne. "Kaowiec" nie jest nam potrzebny. Na deku Paulina chętnie i nieodpłatnie udziela lekcji PJM (Polskiego Języka Migowego). Najbardziej zaangażowany w naukę jest Wojtek. Ja oczywiście i do języka migowego nie mam głowy. Nauczenie się prostego liczebnika 1532 jest dla mnie niewykonalne, chociaż nawet świetnie migająca Ania mówi, że przy liczebnikach wymięka.




Docieramy do stolicy Gotlandii - Visby. Marina pełna jachtów, ale udaje nam się przytulic do kei portu promowego.
 

 
                         (fot. Paulina R.)

Nie do końca rozumiem co robią w Visby ogromne wycieczkowce i jakich atrakcji szukają tutaj zdziczałe tłumy ludzi wypełniających po brzegi te statki.  W mieście zachowało się ponad 200 średniowiecznych budynków z kamienia, ruiny 23 kościołów i katedra. Centrum otacza dobrze zachowany średniowieczny mur obronny o długości ok. 3,5 km i wysokości 11 metrów z ponad 50 wieżami. I już! Jak ktoś lubi ruiny... Ja jakoś nie przepadam.
 

 Owca to - zdaje się - symbol i maskotka Visby, Gotlandii?

 
Uciekamy z Gotlandii w stronę polskiego brzegu przed zbliżającym się letnim, bałtyckim sztormem. Nie ma Internetu, UKF-ka milczy, Navtex też, więc prognozy pogody szukamy na falach zwykłego radia. Każde rozwiązanie jest dobre.




Tak szkolenie teoretyczne przekuwa się z mozołem w dobrą praktykę morską. W nawigacyjnej ciągle tłok. No i piszą. A najwięcej oczywiście ta Barbara. 



 
Lądujemy we Władziowie. Udało się uciec przed sztormem. Wiatr ponuro jęczy na wantach, a my kupujemy...
 
 
Kupujemy króla Bałtyku, czyli dorsza (królewiczem jest śledź).
 

Królem kambuza okazuje się jednak zdecydowanie Wojtek, który nie chce nikogo dopuścić do smażenia (a pchało się wielu :) ) i przyrządza rybę po królewsku. Najlepsza uczta w czasie tego rejsu.
 

Do dorsza Wojtek zaserwował ziemniaki, dodatki i specjalny sos, wykonany własnoręcznie przez Basię zwaną przez niektórych Barbarą. Palce lizać.
 


Ja z Rysiem nie chcemy być gorsi i szykujemy kanapki żeglarskie, czyli chleb ze smaluszkiem, ogóreczkiem kiszonym, pomidorkiem, cebulką i czosneczkiem. Wszystko posypane grubo zmieloną solą. Do takiej kanapki idealnie pasuje odrobina zimnej... wody źródlanej. Tak przynajmniej jest na "Warszawskiej Nike" pod wodzą naszego kapitana. Opiłem się na tym rejsie wody jak nigdy dotąd i nawet odnalazłem w niej jakieś wartości smakowe. No cóż - na bezrybiu i rak ryba. (fot. Wojtek P.)
 

Po wspaniałym posiłku lądujemy w barze "Grzybek", by posłuchać wczasowiczów bawiących się w karaoke. Niektórzy śpiewali jak prawdziwi profesjonaliści.
 

 
Tuż obok nas stała łódka SAR-u. Szanujemy tych ludzi i ich pracę, bo od nich zależy nasze poczucie bezpieczeństwa na morzu.


A na balkonie placówki SAR we Władysławowie zauważyłem taki baner. Smutne, żałosne i zatrważające szczególnie w sytuacji, gdy politycy wszelkiej maści właśnie przyznają sobie sowite podwyżki.
 

Sobotni poranek 31 lipca 2021 r. Zbliżamy się do Gdyni na liczniku 804 mile morskie! 
(fot. Andrzej Ł.)
 
(fot. Wojtek. P)
 
 
"Warszawska Nike" zbliża się do swojego miejsca postojowego w gdyńskiej marinie. I po rejsie. Udało się. Neptun był dla nas niezwykle łaskawy. Mieliśmy dobre, korzystne wiatry (przez kilka godzin nawet sztywne 6 B w porywach do 7, ale w dobrym kierunku), wspaniałą pogodę (może z godzinę lub dwie pokropił delikatny deszczyk) i osiągnęliśmy zaplanowany cel wyprawy. Przepłynęliśmy ponad 800 mil morskich, spędziliśmy na morzu prawie 200 godzin (tylko 4 noce przespaliśmy w portach). 
W czasie pożegnania na gdyńskiej kei pojawiły się szczere męskie łzy wzruszenia. To rzadkość.  
 
 
Do następnego rejsu i następnej przygody....