Rejsu dzień pierwszy (wtorek, 30 lipca 2024)
Po kilku godzinach jazdy z Konina docieramy do Mariny Solnej w Kołobrzegu, gdzie czeka na nas Delphia 40.3 o szczególnie intrygującym dla księgarza imieniu "Desiderata".
Plan rejsu jest prosty. Jeśli pozwoli pogoda i… zdrowie jedziemy non stop do szwedzkiej Karlskrony, a potem gdzieś na duński Bornholm i wracamy do Kołobrzegu. Młoda załoga (średnia wieku 33 lata) ma ambicje zdobywania nowych doświadczeń, wiedzy i kolejnych stopni żeglarskich, więc rejs wakacyjny, zgodnie z wolą załogi, zamienia się w rejs szkoleniowo-stażowy. Dzielimy się na trzy wachty (nawigacyjne i kambuzowe), których grafik przylepiamy na drzwiach do kingstona.
Rozładowujemy samochody, robimy dodatkowe zakupy w pobliskim markecie i
rozpoczynamy przejmowanie jachtu i sztauowanie. Bosman Błażej jest tak
sympatyczny, że odnosimy wrażenie, że nie skończył tajnej szkoły dla bosmanów.
O istnieniu takiej szkoły jestem od lat święcie przekonany. Mam także przyjemność poznać właściciela jachtu - Bolka,
Po oficjalnym przejęciu jachtu i pobieżnym sprawdzeniu wszystkich instalacji zajmujemy kajuty. Pierwsze wybierają nasze panie. Pierwsze wcale nie dlatego, że są kobietami, a my takimi dżentelmenami. Martyna i Ola obejmują stanowiska oficerskie (ominąłem zgrabnie feminatywy) ponieważ obie mają ponad tysiącgodzinny staż morski, czyli największy wśród załogi naszej „Delphii”. Decydują się na kajutę dziobową, która ma własny kingston z prysznicem i ciepłą wodą oraz zamykaną przesuwnymi drzwiami gigantyczną szafę z wieszakami! Jedyny minus takiego wyboru to jeden z żeglarskich przesądów, że kajuta dziobowa jest najbardziej… rzygliwa.
Fot. Piotr Paluszyński
Godzina 22.00. Wychodzimy z Kołobrzegu. Nadchodzi piękna, ciepła, noc, która wkrótce wypełni się rojem spadających Perseidów. Jachtowy silnik mruczy przyjaźnie i charakterystycznie pokasłuje wyrzucając wodę z systemu chłodzenia. Radiostacja delikatnie szumi podsłuchując kanał 12. W kambuzie bulgocze zachęcająco kawiarka. W tej chwili życie jest tak piękne, że piękniejsze być chyba nie może. To oczywiście moja opinia.
Fot. Martyna Wiśniewska
Po pięknej, pełnej dobrego wiatru nocy, o świcie na niebie zostaje tylko taka para: Księżyc w towarzystwie Jutrzenki, czyli Wenus. Zbliżamy się do Bornholmu, który (po sprawdzeniu aktualnych prognoz pogody) zamierzamy minąć lewą burtą i pożeglować dalej na północ w kierunku szwedzkiej Karlskrony.
Film: Martyna
Rejsu dzień drugi (środa, 31 lipca 2024)
Po spokojnej nocy i poranku wiatr się wzmaga do sztywnej szóstki. Zmniejszamy powierzchnię żagli. Nasza „Delphia” radzi sobie świetnie w ostrym bajdewindzie. W czasie szkwałów jedziemy 7, 8 knotów jak „bura suka”. Dla kogoś kto lubi żeglarstwo morskie, żeglowanie w takich warunkach to prawdziwa frajda. Okazuje się, że zamiast planowanych 30 godzin żeglugi do Karlskrony cel osiągniemy w 24 godziny, czyli noc mamy szansę spędzić w porcie.
Dojazd do mariny w Karlskronie dla początkujących nawigatorów jest prawdziwym wyzwaniem (szkiery). Udaje się nam wjechać do kompletnie zapchanej mariny jeszcze przed nocą, ale manewrowanie pomiędzy pirsami odbywa się już w kompletnych ciemnościach. W końcu znajdujemy wolne miejsce w części przeznaczonej dla rezydentów mariny. Kiedy próbujemy obłożyć cumy z sąsiedniego jachtu wychodzi kobieta i tłumaczy nam, że to miejsce prywatne. Perspektywa powrotu na otwarte morze (przez szkiery) jest nie tylko niesympatyczna, ale tak naprawdę nie do przyjęcia. Ustalamy, że wyniesiemy się natychmiast, kiedy pojawią się właściciele miejsca postojowego. Opłacamy pobyt i z dziką rozkoszą korzystamy z pryszniców, a noc mija spokojnie.
Fot. Jacek Wiśniewski
Rejsu dzień trzeci (czwartek, 1 sierpnia 2024)
Rankiem znajdujemy (z trudem) miejsce w części dla gości mariny. Łatwo nie było, bowiem musieliśmy się wcisnąć między dwa szwedzkie jachty. Miejsca było - co widać na zdjęciu - na nasz kadłub i jeszcze po 10 cm „luzu” z każdej strony. Tłok w marinie wytłumaczono nam dużym festynem w mieście, który ściągnął tłumy okolicznych żeglarzy. Okazało się, że w marinie byliśmy jedynym jachtem z polską banderą. Dziwne…
Fot. Jacek
Idąc na spacer po Karlskronie przechodzimy obok parkingu dla kamperów. Mówiąc szczerze nie bardzo rozumiem co kamperowicze widzą w takiej formie spędzania wolnego czasu. Na rozgrzanym słońcem asfalcie rozkładasz stolik i dwa krzesełka i... Właśnie, i co dalej? Rozumiem, że w środku jest klima, lodówka i telewizor. Właściwie nie rozumiem.
Fot. Piotr
Naszym pierwszym celem jest zwiedzenie tutejszego Muzeum Marynarki Wojennej. Nie przepadam za muzeami, ale muszę przyznać, że zawartość tego jest interesująca.
Fot. MartynaNajwiększą atrakcją Marinmuzeum jest niewątpliwie możliwość obejrzenia wnętrza szwedzkiego okrętu podwodnego "Neptun", który służbę zakończył pod koniec ubiegłego wieku. Wiem jedno - do podwodniaków się nie nadaję.
Fot. Martyna
Żeglarze nigdy nie mieli łatwo, a jak już któryś zachorował, albo... urwało mu nogę.
Fot. PiotrPo wizycie w muzeum zaglądamy na festyn, który ściągnął tak wielu żeglarzy i turystów do Karlskrony. Jedną z jego atrakcji jest polskie stoisko kulinarne obok wielu innych stoisk z innych krajów.
Fot. PiotrW Szwecji lody są punktem obowiązkowym. Są gigantyczne i świetne, a Szwedzi podobno są jednym z narodów europejskich, który produkuje najwięcej tego przysmaku na głowę mieszkańca.
Film: Martyna
Naszymi sąsiadami z lewej burty są młodzi mężczyźni w
jachcie motorowym. Od rana siedzą nad małymi puszkowymi piwkami, gadają i
puszczają (bardzo głośno) klasykę rocka. Nam nie przeszkadza, jesteśmy w końcu
na wakacjach. Wraz z upływem czasu są coraz bardziej wyluzowani. Co jakiś czas schodzą do kabiny, w której (prawdopodobnie)
mają coś innego niż maleńkie piwa w puszkach. Z nadejściem wieczora coraz
więcej szwedzkich żeglarzy sprawia wrażenie niezwykle rozbawionych, choć na ich
jachtach królują tylko małe puszki z piwem i niegazowana
woda. Są nawet tacy, którzy wspólnie śpiewają. A nam mówiono, że Skandynawowie nie tolerują szantowania i słowiańskich obyczajów.
Nasi sąsiedzi wyłączają muzę dopiero około 23.00, a przechodząc obok nas rzucają pozdrowienie, które brzmi jak… „Siema”. Grzecznie odpowiadamy – „Siema” zastanawiając się czy grają z WOŚP. Pytamy skąd znają to pozdrowienie. Okazuje się, że słowo, które wymawia się [sjena] to szwedzkie pozdrowienie – tjena. Człowiek uczy się przez całe życie.
Fot. Martyna
Po południu zabieramy butelkę wina i idziemy z Martyną podziękować sympatycznej Szwedce za pomoc i… niewezwanie policji. Kobieta sprawia wrażenie kompletnie zaskoczonej naszą wizytą. Schodzi z jachtu i… przytula Martynę i mnie, a jeden z jej towarzyszy zaprasza nas do kokpitu. Cuda, panie, cuda. Miejmy nadzieję, że będą nas dobrze wspominać.
Rejsu dzień czwarty (piątek, 2 sierpnia 2024)
Fot. Piotr
Opuszczamy sympatyczną (i niezwykle słoneczną) Karlskronę i przez szkiery płyniemy na otwarte morze. Skiper czasami musi pójść na dziób, ponieważ - zgodnie z zasadą posła Suskiego - z dziobu jest ewidentnie bliżej do portu docelowego niż z rufy. Naszym kolejnym celem jest duński Bornholm.
Fot. Adam Śnihur
Wiele lat temu Jurek M. wprowadził na naszych rejsach tradycję żeglarskiego podkurka, czyli drobnej przekąski podawanej na jachcie pomiędzy śniadaniem, a obiadem. A że dobre tradycje trzeba kultywować, to kultywujemy :)
Królestwo wachty kambuzowej.
Wojtek już wie, że na morzu "większy ma pierwszeństwo", dlatego uważnie wypatruje statków na rucie. AIS AISEM, a dobra lornetka i sokole oko to pewność, że nic w nas nie przywali.
Fot. Martyna
Znowu sprzyja nam wiatr. Do Bornholmu powinniśmy dopłynąć jednym halsem. Na końcu rejsu okaże się, że przez tydzień żeglugi zrobiliśmy tylko jeden zwrot przez sztag przed Svaneke i jeden zwrot przez rufę tuż przed torem podejściowym do Kołobrzegu.
Rejsu dzień piąty (sobota, 3 sierpnia 2024)
Fot. Martyna
Przed południem cumujemy w przytulnym, ale niewielkim porcie w Svaneke.
Fot. Jacek
W porcie bornholmskiego Svaneke wpychamy się na ostatnie chyba wolne miejsce. Po obłożeniu cum i szpringów, wydaniu kultowej komendy – „tak stoimy” i wypiciu odrobiny rumu „za ocalenie” przez godzinę deliberujemy wspólnie (w końcu to rejs szkoleniowo-stażowy) jak jutro wyjść tego zatłoczonego porciku.
Na początku pada najbardziej logiczne stwierdzenie, że „wyjść się nie da”. Potem dumamy już na poważnie, czy lepsze będzie wyjście z zastosowaniem zawiasu na szpringu rufowym i odrzucenie dziobu, czy też może zawias na dziobie i odrzucenie rufy. A może jednak brest holenderski? Najważniejsze, że jest jakiś plan, a martwić się będziemy jutro.
Film: Martyna
Miasteczko, którego nazwa pochodzi od łabędzia, jest najdalej na wschód wysuniętą miejscowością Danii. Zwiedzanie Svaneke trwa od 15 do 25 minut, w zależności od tego, czy drepczemy po centrum czy po całości 😊. Takie zwiedzanie lubię najbardziej.
Fot. Piotr
Lokalną atrakcją jest połączona z restauracją spora
wędzarnia ryb, do której autokarami zwożeni są turyści z całego chyba
Bornholmu. Miejsce zaszczycamy oczywiście swoją obecnością.
Choć nie przepadam za rybami przyznaję, że świeżo wędzony śledź pokropiony sokiem z cytryny był genialny, a dorsz tez niczego sobie (świetne sosy do frytek).
Fot. BartekPlakat reklamujący najbardziej odlotową, letnią, atrakcję Svaneke :)
Fot. Piotr
Nasz spacer po Svaneke trwał nieco dłużej niż powinien, ponieważ trafiliśmy na najbardziej odjazdową, żeby nie powiedzieć dziwaczną, atrakcję Svaneke. Na jednej z uliczek natknęliśmy się na wyraźnie podekscytowany tłum turystów z dziećmi. Ludzie otaczali ogrodzony metalową siatką kwadrat asfaltu z wyrysowaną w środku kratownicą wypełnioną liczbami od 1 do 100. W środku spacerowały dumnie dwie kury. Trzymający w rękach kartoniki z wydrukowanymi liczbami gracze przyglądali się w napięciu ptakom. Z początku myśleliśmy, że to kurze bingo polega na tym, żeby obstawić z którego kwadratu kura dziubnie rozsypane w środku ziarna, ale nie. Dziobiące ziarenka kury nie robiły na graczach żadnego wrażenia. Oni czekali na coś innego. Euforię tłumu wzbudził dopiero akt ptasiej defekacji. Wygrywał ten gracz, na pole którego numer trzymał w ręku – nie bójmy się słów - zesrała się kura. Nie żartuję… Podejrzewam, że skomplikowany regulamin gry przewidywał także sytuację, kiedy kurza kupa spadła dokładnie na linię pomiędzy dwoma kwadratami.
Fot. Martyna
Pogoda cały czas nas rozpieszcza. Na południu Europy niewyobrażalne upały i pożary, a na Bałtyku lato jak z bajki. Trwaj chwilo, trwaj...
Polacy zawsze się jakoś odnajdą. W Svaneke jesteśmy jedynym polskim jachtem, ale do czasu, kiedy do naszej burty dokleja się Przemek, żeglarz który samotnie (SAMOTNIE!) pływa sobie po Bałtyku swoim Oceanisem 33. Samotnik opowiada sporo ciekawych historii i idzie spać, a my siadamy do kart i uczymy Adama grać w "Trzy, pięć, osiem".
Rejsu dzień szósty (niedziela, 4 sierpnia 2024)
Fot. Martyna
Nie lubię tego nowoczesnego systemu, w którym chartplotter umieszczony jest przy sterze, choć rozumiem oczywiście dlaczego taka dzisiaj konieczność. Trochę tęskno mi do czasów, kiedy sternik stał za sterem, znał kurs i miał przed oczami tylko klasyczny kompas (z reguły - nie wiedzieć czemu - nieoświetlony). Oficer nawigacyjny siedział pod pokładem z kroczkiem nawigacyjnym, ekierkami, ołówkiem z gumką i papierowymi mapami i dumał, jak jechać, żeby trafić. Drugi oficer zastanawiał się, gdzie - do cholery - zostały zasztauowane puszki z flakami i czy starczy chleba na na śniadanie, a trzeci z drżeniem serca podsłuchiwał pracę silnika. A kapitan? - zapytacie. Co robił kapitan? A drzemał w swojej kajucie i pilnował torby wypełnionej tym, co można pić tylko w porcie :)
Na morzu się nie kurzy, a bujanie jest w cenie :)
Film: Martyna
Pod pokładem też buja, a czasami trzeba coś podgrzać w kambuzie i to jest prawdziwa przygoda. Trzeba też nauczyć się zakładać majtki jedną ręką zgodnie z zasadą "jedna ręka dla żeglarza, jedna dla jachtu".
Rejsu dzień siódmy (poniedziałek, 5 sierpnia 2024)
Film: Jacek
Jak ktoś jest grzeczny przez cały rok to wraca do macierzystego portu z wiatrem :)
Fot. Piotr
Po żeglarsko „atrakcyjnej” nocy pełnej krążących wokół naszego jachtu burz, chwilami intensywnych opadów deszczu i silnego wiatru (w porywach do 7 B) z NW, przed południem mijamy główki kołobrzeskiego portu i szczęśliwie lądujemy w zacisznej, dobrze zorganizowanej i przyjaznej dla żeglarzy Marinie Solnej. Trochę przerażające jest tylko to, że na początku sierpnia w marinie jesteśmy wieczorem jedynym jachtem, na którym widać jakieś oznaki życia.
Spacer po zatłoczonym (wszak to szczyt sezonu) Kołobrzegu udany i zwieńczony wizytą w restauracji rybnej. Dorsz z frytkami i surówką większy, smaczniejszy i… tańszy niż na Bornholmie. Jutro rano zdajemy jacht i wracamy do domu. Da dobry Bóg za rok może znowu uda się popłynąć na morze… Oby.
Powyżej fragment tracku naszej podróży ściągnięty z ręcznego GPS. Przepłynęliśmy łącznie ponad 290 mil morskich w czasie ponad 70 godzin (z czego tylko kilka na silniku).